O tym jak prawie zostałam gwiazdą Wisły Kraków

/
6 Comments
Moje życie jest dziwne pod wieloma względami - i nie chodzi tu tylko o gubienie majtek w czasach wczesnego dzieciństwa. W życiorysie mam naprawdę niemal wszystko i tylko dzięki odpowiedniemu dystansowi, umiem się z wielu rzeczy śmiać, bo niektóre były bardziej, a niektóre mniej śmieszne. Te mniej śmieszne są zazwyczaj bolesnymi wspomnieniami, które dopiero po pewnym czasie zaczynają bawić - a najbardziej bawi nas w nich nasza własna, niepowtarzalna głupota. Jeszcze inne, to wspomnienia, które bawią nas głównie dlatego, bo zdarzyły się dawno temu i ślad, jaki po nich pozostał, jest niemal znikomy. Tak, czy siak - warto pamiętać o wszystkim i jedyne czego trzeba to nauczyć obracać wszystko w żart, bo takie właśnie jest życie. Życie to żart, podobnie jak moja kariera sportowca.

Jak już dobrze wiecie, mam starszego brata, a domeną starszych braci jest to, że poza siadaniem na twarzy swoich młodszych sióstr i puszczaniem bąków prosto do ich nosa, czy wkładaniem im do buzi swoich śmierdzących, męskich skarpetek, bardzo często lubią jakiś sport. Mój braciszek kochał i nadal kocha piłkę nożną, czym mnie musiał zarazić. Nie będę ukrywać - na początku mu się to nie podobało, bo 7-latka, która chce grać w piłkę z nim i jego 20-letnimi kolegami to dość słabe połączenie, ale w końcu się przyzwyczaił. No cóż, byłam przekonywująca. Zdarzały się jednak dni, w których wymykał się po kryjomu, albo mówił, że idzie do swojego przyjaciela pogadać i musiałam sama zrealizować moje piłkarskie aspiracje. Zaczęło się niewinnie - tak niewinnie, że absolutnie nikt się nie niepokoił o stan moich nóg, psychiki lub okien w domu. Brałam piłkę i wychodziłam przed dom, by pokopać o bramę wjazdową lub garażową. Szczerze mówiąc wolałam te wjazdową, bo była wykonana z jakiegoś metalu i każdemu strzałowi w bramkę, towarzyszył dźwięk, który kojarzyłam z ekspresywnym wybuchem radości kibiców, świętujących gola swojej ukochanej drużyny. Z czasem jednak dorastałam i nabierałam siły. Niewinne szturchanie piłką o bramę, zamieniało się w potężne strzały, które niejednokrotnie sprawiały, że brama wypadała z zawiasów. Do tej pory mam w głowie krzyki mojej babci, która wychodziła na balkon i groziła mi palcem. "Przestań tak walić w te bramę!" słyszałam częściej niż kultowe "wnusiu zjedz jeszcze troszeczkę" lub "nie jesteś głodna?". Byłam jednak bardzo pojętną dziewczynką i szybko doszłam do wniosku, że być może faktycznie dźwięk obijanej bramy jest zbyt głośny i należy częściej kopać w bramę garażową. Niestety tak niefortunnie kopałam te piłkę, że bardzo często odbijała się tak, by lądować na kwiatkach, które rosły tuż obok mojego boiska. Wtedy też polecenie, bym przestała "walić w bramę", uległo pewnej metamorfozie. Zostało skrócone, przez co brzmiało zdecydowanie groźniej: "kwiatki!". Gdy słyszałam hasło "kwiatki", oblewały mnie zimne poty, a żyłka na mojej szyi stawała się nad wyraz widoczna. Największym przekleństwem ogródka moich dziadków, była rosnąca w jego sercu agawa. Jeżeli nie wiecie jaka to roślina, to polecam sprawdzić, wtedy zrozumiecie, dlaczego ja i pani agawa nie przepadałyśmy za sobą. Nie dość, że była ukochaną rośliną mojej babci, to jeszcze była jej największą sojuszniczką i przebiła mi kilkanaście (jak nie kilkadziesiąt) piłek, które tak ochoczo lądowały na jej czubku. Nie zniechęcało mnie to jednak i nadal kopałam piłką o bramę - jedną bądź drugą (we wjazdową kopałam, gdy byłam pewna, że moja babcia jest w pracy).

Zdarzało się jednak, że mój brat brał mnie na mecze i wspólnie graliśmy z jego kolegami w piłkę. Za każdym razem dostawał instrukcję od mamy, żeby mnie chronił, bo i tak mam już wystarczająco poobijane nogi. Mój talent piłkarski się rozwijał, a ja doszłam nawet do momentu, w którym potrafiłam bez trudu zrobić 50 kapek, co na realia mojego osiedla było całkiem sporym osiągnięciem. Zwłaszcza, że miałam jakieś 8, może 9 lat. Któregoś pięknego dnia postanowiłam zabrać się z moim braciszkiem na osiedlowe boisko. Nie było nas wiele - 5 chłopaków w wieku 17-20 i kilkuletnia Klaudia, która potrafiła naprawdę dobrze dryblować. Do tego stopnia, że najlepszy przyjaciel mojego brata postanowił mi odebrać piłkę wślizgiem i nie trafił. Albo inaczej - trafił we mnie, nie w piłkę. Podobno faul, ale co z tego skoro piłka potoczyła się tak, że mogła zawiązać się ciekawa akcja na miarę Leo Messi'ego. Ja natomiast odkryłam w sobie wtedy akrobatyczne zapędy, ponieważ po upadku przeturlałam się jakieś 15 razy, by zwieńczyć swoją przewrotkę dwoma fikołkami. Wszystkiemu towarzyszył oczywiście przeraźliwy krzyk, bo praktycznie urwano mi nogę. Z akcji moich utalentowanych kolegów nic nie wyszło, więc w końcu zwrócono na mnie uwagę i okazało się, że moja łydka szybko przybrała kolor zbliżony do brunatnego, a stanąć na niej za bardzo nie mogę. W naszych meczach nie było sędziów, ani masażystów, jednak w takich okolicznościach cała grupa zamieniała się w wyspecjalizowanych lekarzy chirurgów, którzy zgodnie uznali, że to tylko stłuczenie i postawiono mi diagnozę "symulant", ale profilaktycznie skierowano mnie na sportowe L4 i zakazano mi grania z nimi przez najbliższe dwa tygodnie, bym doszła do zdrowia. Gdy wróciliśmy do domu, moja mama zapytała mnie czemu tak kuleje, a właściwie, czemu praktycznie nie chodzę. Odpowiedziałam, że dostałam kopa, ale nic mi nie będzie. Teraz się z tego śmieję, bo do dziś czuję mrowienie w miejscu, w którym miałam siniaka, więc prawdopodobnie ukruszyła mi się kość lub coś w ten deseń. Nie zawieziono mnie jednak na pogotowie, bo przecież wyspecjalizowani lekarze wspólnie uznali, że to tylko stłuczenie, a ja nie miałam powodów żeby im nie wierzyć.

Moja przerwa od gry przedłużyła się i z dwóch tygodni abstynencji, zamieniła się w niemal miesięczną. Byłam natomiast zdeterminowana i uznałam, że to najwyższy czas, by iść dalej z moimi piłkarskimi aspiracjami. Postanowiłam oświadczyć mojej rodzinie (tak, zrobiłam to podczas wspólnej kolacji, tak by każdy słyszał), że zostanę kobiecym Ronaldo (ten stary Ronaldo, to były inne czasy - czasy łysego Ronaldo, a nie nażelowanego Ronaldo). Męska część mojej rodziny nie była zaskoczona tą decyzją i przyjęła moje oświadczenie z aprobatą. Moja matka skrzywiła się, ale doskonale wiedziała, że póki co nic nie może  z tym zrobić i nadal łudziła się, że wyrosnę z mojej pasji, albo że następnego dnia o niej zapomnę (??). Nie stało się tak jednak i sukcesywnie naciskałam na mojego tatę, by zapisał mnie do klubu piłkarskiego, w którym grają dziewczyny. Udało się, bo już kilka dni później usłyszałam od ojca, że jedziemy na trening jednego klubu. Byłam podekscytowana i pełna nadziei, że moje marzenie się spełni - że będę mogła grać z dziewczynami, a że za kilka lat przywdzieje koszulkę Wisły Kraków (to było dla mnie oczywiste, że otworzą sekcję kobiecą - chociażby dla mnie).

Przyjechaliśmy chwilę wcześniej, usiedliśmy w trójkę na trybunach i obserwowaliśmy kończący się trening dziewczyn. Była to co prawda grupa juniorek lub seniorek lub bóg wie czego, bo grające panie miały co najmniej 30 cm więcej niż ja.
Moja mama bardzo wspierała moją pasję, zwłaszcza w momencie, gdy komentowała do taty wygląd moich potencjalnych koleżanek z drużyny: "Czy Ty widzisz ich nogi? Czy ty chcesz żeby nasza córka miała takie nogi?". Tata starał się nie odpowiadać i chwycił mnie za ramię. Chyba chciał w ten sposób okazać swoje wsparcie, ale nagle mama zaczęła zwracać się tak do mnie "Klaudia czy ty naprawdę chcesz tak wyglądać?". Nie będę ukrywać - modelkami to one nie były, dodatkowo większość z nich miała naprawdę szerokie barki i wyglądały bardziej męsko niż koledzy mojego brata. Nigdy nie widziałam szerszej łydki, aczkolwiek teraz wiem, że to akurat wyperswadowała mi matka, a ja ufając jej, zmieniłam sobie troszkę obraz tego na co patrzyłam. Po dogłębnej analizie fizyczności piłkarek, moja mama wzięła się za komentowanie ich wieku oraz tego, że jestem zdecydowanie za młoda. To, że złamią mi nogę w siedmiu miejscach było tak pewne, jak to, że w niedzielę idziemy do kościoła, a wizja mnie grającej wśród "byków, nie dziewczyn" zaczęła mnie powoli przerażać i wybiegłam ze stadionu z płaczem. No cóż, podczas 30 minut na trybunach, moi rodzice potrafili mi tak wyprać mózg, że jedyne co wchodziło od tamtej chwili w grę, to sporadyczne kopanie w bramę przed domem... Jeśli mam być szczera to do dziś mam to im za złe, bo uważałam siebie (zresztą nie tylko ja), za naprawdę zdolną w tej dziedzinie dziewczynkę i myślę, że gdybym jednak nie wystraszyła się szerokości uda Pani Kapitan, to może byłabym kobiecym odpowiednikiem Davida Beckhama (i miała swoją Victorię).






You may also like

6 komentarzy:

  1. Wisła może tylko żałować, że nie ma takiego zawodnika jak Insik :)) jezuuu na te notki czeka się jak na kolejny odcinek ulubionego serialu :*

    OdpowiedzUsuń
  2. pochwal sie na treningu ktorej drużyny bylas ze tak sie zniechecilas ??? ja tez bylam dobra nic mnie nie zniechęciło niestety zdrowie nie dopisalo 😔

    OdpowiedzUsuń
  3. Klaudia czy jest cos czego w swoim życiu nie robiłaś? :)))) po każdej kolejnej notce zastanawiam sie co jeszcze mogło ci sie przydarzyc XD świetna, czekamy na kolejne.

    OdpowiedzUsuń
  4. jesteś cudowna

    OdpowiedzUsuń
  5. Ins. Postanowiłam napisać do Ciebie tutaj, bo mam świadomość, że na asku, wśród burzy spamu, hejtów i próśb o lajki nie zobaczyłabyś tego, co tutaj napiszę. No i limit znaków. Mniejsza. Przechodzę do sedna. Kilka dni temu błądząc w odmętach Internetu natrafiłam na dość dziwny blog. Nagłówek głosił: "Kochamy Laurę!". Dość dziwne i specyficzne. Jednak coś mnie w nim zaciekawiło. Nawet nie umiem określić co. Pierwsze co zobaczyłam po zjechaniu w dół to klątwa Ondyny. Dziwny termin. Zaczęłam czytać. Bloga pisze mama dziewczynki, która jest chora na tę chorobę. Nie dam rady streścić Ci całej historii. Najlepiej, gdybyś sama weszła i kliknęła w zakładkę "historia Laury". To żadna kryptoreklama. Po prostu ona potrzebuje pomocy. I to kosztownej pomocy. Pomyślałam, że mogłabyś pomóc, ponieważ jesteś dość popularna. Naprawdę popularna i masz siłę przebicia. Tak cholernie bym chciała żebyś zobaczyła tę nadzieję dla dziewczynki co ja. Mogłabyś zorganizować na instagramie akcję skierowaną do jakiejś zagranicznej gwiazdy z prośbą o pomoc? Np. hasztag do Angeliny Jolie, bo wiem, że to wspaniała i dobra kobieta, jak Ty. Wiem, piszę chaotycznie, ale tak chcę żeby mogła mieć rozrusznik przepony! Ewentualnie można by spróbować jakiejś innej pomocy, zbiórki pieniędzy... Cokolwiek. Ins. Co Ty na to?
    Tu masz adres bloga: www.kochamylaure.pl

    OdpowiedzUsuń
  6. Klauduś, nie żałuj, że nie pograłaś w nożną w jakimś klubie... kobiety piłkarki to jakaś porażka (te zawodowe mam na myśli)... Już pomijam fakt, iż większość wygląda jak jakieś horpyny... koszmar... a wiesz jakie grube uda i łydki mają... chciałabyś tak? Idź na mecz jakiejś krakowskiej drużyny, to się wyleczysz raz na zawsze! Raczej nie wyglądają jak ta twoja zawodniczka na zdjęciu wyżej...

    OdpowiedzUsuń