Zazwyczaj opisuje tu wydarzenia, które miały miejsce w mojej dalekiej przeszłości, czasem zdarzają się wspominki z lat niedawnych. Tym razem jednak opiszę wam moją wizytę w gabinecie kosmetycznym, która odbyła się całkiem niedawno - bo pod koniec maja bieżącego roku. Nie będę ukrywać, że cała idea wypróbowania najróżniejszych zabiegów oraz kosmetyków ukierunkowanych przede wszystkim dla kobiet, jest dla mnie zabawą, ale też doświadczeniem, które pozwoli mi realizować te bardziej dalekosiężne projekty. Muszę natomiast przyznać, że pójście na woskowanie okolic bikini, było dla mnie stresujące i śmiech przeplatał się ze strachem dotyczącym bólu jaki nieuchronnie mnie czeka.

Gabinet, do którego się udałam został znaleziony zupełnie przypadkowo - wpisałam w wyszukiwarkę "depilacja woskiem kraków" i trafiłam do Active Woman. Wpis ten  nie jest w żaden sposób sponsorowany, dlatego z czystym sumieniem mogę polecić ten gabinet kosmetyczny każdej mieszkance Krakowa, zwłaszcza, że poza całym wachlarzem zabiegów oraz zajęć dla pań, dysponuje on niesamowicie sympatyczną kadrą, która stara się zniwelować strach oraz rozwiać wątpliwości związane z (w moim przypadku) depilacją woskiem.

Muszę gorąco polecić Panią, którą przeprowadzała zabieg - Pani Ewa nie dość, że przesympatyczna, to (jak zobaczycie w filmikach poniżej) potrafiła maksymalnie skupić moją uwagę na rozmowie z nią, bym nie skupiała się aż tak na (mimo wszystko) średnio przyjemnej części mojej wizyty. Nie wyobrażam sobie co by było, gdybym miała w ciszy i skupieniu czekać na oderwanie plastra z okolic bikini.

Salon jest bardzo estetyczny, posiada wiele pokoi przeznaczonych do najróżniejszych zabiegów, a ten do którego trafiłam ja przypominał mi nieco gabinet masażu przez delikatnie przyciemnione światło i zapach olejków eterycznych. Jeżeli któraś z was interesowała się woskowaniem bikini, to wiecie, że istnieje kilka modeli - ja wybrałam to najgłębsze, bo skoro miał to być eksperyment, uznałam że tak będzie najciekawiej. Bikini Hollywood - bo tak się to nazywa jest depilacją, która pozwala na usunięcie owłosienia z absolutnie całej intymnej powierzchni. Po wejściu do pokoju dostajemy nawilżone chusteczki, które pozwolą nam się odświeżyć i poczuć bardziej komfortowo oraz jednorazowe stringi, by nie czuć się zupełnie obnażonymi.


Jeżeli chcecie zdecydować się na ten zabieg to (dziwnie to może brzmieć) należy zapuścić włoski tak, by miały co najmniej 0,5 cm - tylko przy co najmniej takiej długości zabieg ma sens i można spodziewać się efektów. Ból sam w sobie nie jest tak straszny jak można to sobie wyobrazić - oczywiście są miejsca bardziej wrażliwe i lepiej ukrwione, w których da się odczuć pewien dyskomfort. Były chwile, w których łzy mi podeszły do oczu - nie ma się co dziwić - miałam w końcu wyrywane włosy z miejsca intymnego, ale chwila męki (trwało to ok. 15 min.) była tego warta, bo owłosienie zaczęło wracać po 3 tygodniach. Pani Ewa poinformowała mnie również, że im częściej przeprowadza się ten rodzaj depilacji, tym włoski wychodzą łatwiej (z mniejszym bólem) i jest ich zdecydowanie mniej. Po zabiegu należy ograniczyć wizyty w saunie lub na siłowni przez ok 2 dni, bo jednak depilowane miejsce jest podrażnione.

Czy polecam - zdecydowanie tak, strach ma tylko wielkie oczy i warto czasem (nawet dla eksperymentu) udać się chociaż raz na woskowanie. :)




a tutaj specjalnie dla was zmontowane fragmenty ze snapa, jakie dodawałam w trakcie depilacji :) 
Jeżeli ktoś nie dodał mnie jeszcze na snapie to zachęcam: ininswetrust






Dres - SHEINSIDE




koszulka bulls - SHEINSIDE


Sukienka - WALKTRENDY


plecak - SHEINSIDE


Zmieniłam również kolor włosów o czym pewnie większość z was już wie - ja jestem bardzo zadowolona :) O procesie zejścia z ciemno-brązowych włosów do białego napiszę w osobnej notce, bo jak pewnie się domyślacie taka zmiana wymaga specjalnej pielęgnacji. 





Moje gimnazjalne bądź licealne podboje zazwyczaj kończyły się nową koleżanką, miast kolegą. Nie mogę powiedzieć, że narzekałam na brak powodzenia wśród płci przeciwnej! Miałam swoich adoratorów, ale no był to czas, w którym ewidentnie nie interesował mnie mężczyzna - absolutnie żaden.

Do tej pory zastanawiam się jak potoczyłoby się moje życie, gdybym w pierwszej klasie liceum zgodziła się na zaloty mojego dobrego kolegi z klasy - Filipa. Artysta, przystojny, grał na gitarze - prawdopodobnie dusza romantyka. Chadzaliśmy często na kawę po szkole, ale jeśli mam być szczera nigdy nie pomyślałam o nim w sposób inny niż przyjacielski. Myślałam, że ujawnienie mu mojej biseksualnej orientacji w zupełności wystarczy. Rozmowy o pośladkach kobiet mijanych na ulicy tym bardziej. Niestety okazało się, że moja asertywność po raz  kolejny przegrała i nie byłam w stanie zamknąć naszej relacji w friendzonie, tak by mój dobry kolega nie marnował czasu, a nasze dobre stosunki pozostały nienaruszone. Moja subtelność i kompletny brak wyczucia czasu znowu dał o sobie znać. Filip tuż przed sylwestrem, którego zresztą mieliśmy razem spędzić, zaprosił mnie na kawę do mojej ulubionej kawiarni. Usiedliśmy naprzeciwko siebie i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i niczym. Myślałam, że Filipowi mogę powiedzieć wszystko jak najdroższemu przyjacielowi i mi doradzi, dlatego wspomniałam o tym, że poznałam niesamowitą dziewczynę i że kręci mnie bardziej niż ktokolwiek inny. Nie zniechęciła mnie jego smutna mina - wydawało mi się, że się po prostu wczuł i przeżywał wraz ze mną spotkanie z tamtą panną. Był przecież artystą, a ci są bardzo empatyczni. Gdy zobaczyłam, że opuszcza głowę pomyślałam, że pewnie nudzi go mówienie o uczuciach, więc postanowiłam ożywić atmosferę opowiadając mu jak spędziłam czas z tamtą panną i do czego doszło. Spodziewałam się zainteresowania w oczach i wyciągania ze mnie najbardziej pikantnych szczegółów. Zamiast tego usłyszałam, że lubi mnie bardziej niż mi się wydawało. Nie będę jednak ukrywać, że mimo tak soczystego kosza i pewnego rodzaju upokorzenia, liczyłam, że Sylwestra spędzę głównie z nim. Myślałam nawet, żeby podejść do niego i go pocałować około godziny 00:00. Niestety uprzedziła mnie jakaś dziewczyna.

Potraktowałam to jako swoisty znak, że jednak powinnam skupić się na koleżankach, które ciągle przybywały i zaniechałam poszukiwań mojego potencjalnego męża. Nie zmieniło to jednak faktu, że kilkoro z nich przewinęło się jeszcze przez moje życie w sposób mniej lub bardziej wyraźny.

Zawsze traktowałam swój wianuszek z należytym szacunkiem w przypadku kontaktów z mężczyznami i wychodziłam z założenia, że ewentualny pan musi się o mnie dość mocno postarać. Nie dotyczyło to jednak Chorwata, który uwiódł mnie tanim chorwackim winem i zaproszeniem na romantycznego grilla na plaży nieopodal Splitu. Na swoją obronę mogę jedynie dodać fakt, że moja koleżanka również uległa jego koledze i nie byłam tą jedyną, której spodobał się śródziemnomorski urok. Obaj byli bardzo przystojni i dość dobrze zbudowani, chociaż ten mój miał raczej drobną budowę. Myślę, że nie przeżywałabym tej przygody tak długo (zwłaszcza, że dopiero po kilku tygodniach przypomniałam sobie jak mój chorwacki kolega ma na imię), ale wpadłam w stan błogosławiony - a raczej tak mi się wydawało. Już następnego dnia zastosowałam wszystkie antykoncepcyjne metody jakie znalazłam na forach typu kafeteria. Mimo mojej niemałej wiedzy w tym zakresie, potencjalna ciąża doprowadziła mój mózg do poziomu zbliżonego do fretki i popularne wypłukiwanie jakim raczyła się jedna z bohaterek "Galerianek" również zajęło honorowe miejsce wśród moich działań. Korzystając z dobrodziejstw XXI wieku, napisałam do wszystkich znanych mi koleżanek, które potencjalnie mogły kiedyś móc mieć taki problem. Każda z nich poradziła mi bym udała się do lekarza i poprosiła o tabletki 72h po. No cóż - pewnie w Polsce bym tak zrobiła, ale nie potrafiłam wyobrazić sobie siebie mówiącej coś podobnego za granicą, zwłaszcza, że nie wiedziałam czy w Chorwacji w ogóle istnieje taka możliwość. Kolejne dni mojej wyprawy na południe okazały się totalną porażką, bo jedyne o czym myślałam to jak to zakończę moje trywialne 20-letnie życie i zacznę zmieniać pampersy. Zalewały mnie zimne poty, gdy myślałam o moich imprezach z moimi potencjalnymi dziewczynami i ich potencjalnych minach, gdy będę wspominać, że muszę wracać do mojego potencjalnego domu, w którym czeka na mnie moja potencjalna opiekunka oraz potencjalne dziecko. Postanowiłam zagłębić się również w temat aborcji i przedyskutowałam sprawę z najbliższą mi wówczas przyjaciółką, ale nadal ciężko było wyobrazić mi sobie sytuację, w której w istocie dochodzi do ewentualnego zabiegu. Innym stresorem byli moi rodzice, którym nigdy w życiu nie wiedziałabym co powiedzieć i - mamo, jeżeli to czytasz - wybacz, no ale sama mówiłaś, że dupa pijana dupa sprzedana, a ja uczę się tylko na błędach. Po moim powrocie do Polski postanowiłam od razu zrobić test ciążowy - wyszedł negatywny, podobnie zresztą jak jakieś 30 kolejnych, które cyklicznie wykonywałam co kilka dni przez najbliższe 3 miesiące. Za każdym razem myślałam, że test jest zepsuty, bo pojawiły się u mnie poranne nudności. Moje pierwsze testy ciążowe musieli kupować mi znajomi - nie potrafiłam stanąć w aptece i poprosić o tak naprawdę najnormalniejszą w świecie rzecz, bo z mojej perspektywy każda aptekarka doskonale wiedziała jak do takiej sytuacji doszło i że było to wynikiem chorwackiego powietrza. Niestety moi znajomi szybko zrozumieli, że nie ma absolutnie żadnego sensu w kupowaniu kolejnych testów i pukali mnie w głowę, gdy tylko wspominałam o tym, że musimy jechać na Czechy zrobić aborcję. W końcu zebrałam się na odwagę i sama dokonywałam tych trudnych zakupów. Jeśli mam być szczera, trwałoby to pewnie całe 9 miesięcy, gdyby nie pewna leciwa już pani w aptece, która widząc mnie któryś z kolei raz z wypiekami na policzkach zapytała ściszonym głosem "to samo co zwykle?" i wyciągnęła spod lady baby-test.  Do dziś jestem jej za to wdzięczna, bo zapewne robiłabym te testy do skutku, czyli do momentu, aż w końcu trafiłabym na test wskazujący ciążę.












W ramach moich szafiarskich zapędów zapraszam was serdecznie na te stronę, z której mam powyższą bluzę, bo naprawdę jakościowo odróżnia się na tle większości sklepów, a mają tam naprawdę szeroki wybór ciuchów nawet dla takich chłopczyków jakimi jestem ja.














Nigdy nie interesowałam się światem internetu w takiej skali jak zaczęłam 2 lata temu, co było za sprawą mojego ostatniego związku. Kiedyś nie wiedziałam na jakiej zasadzie działa instagram, tumblr, a występujące w telewizjach śniadaniowych blogerki, opowiadające, że na pisaniu notek zarabiają po kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie, były dla mnie egzotyką na poziomie czytania publikacji Bronisława Malinowskiego z wizyt na wyspach zasiedlanych przez plemiona, wierzące w zwiększenie płodności u kobiet poprzez trzymanie im nad głową kurczaka (jakoś tak to było).

Jeszcze 5 lat temu byłam przeciętnym użytkownikiem Facebooka, miałam swoją farmę na farmville, a telefonu używałam głównie do tego do czego został stworzony (dzwonienie, chociaż gry zawsze były i będą konkurencją). Życie mijało, chodziłam do pracy oraz na studia, a tablicę na Facebooku tylko czasami i tylko niektóre osoby zalewały "tajemniczymi plikami" z portalu insta-cośtam i tumadjskkjwjdls (tumblr). Nie uważałam się jednak za gorszą, bo niby dlaczego miałabym? Większość moich znajomych przeglądała demotywatory, ci bardziej 'do przodu' kwejka, a wizyta na pudelku była czymś tak normalnym jak ta w toalecie nad ranem. Za dzieciaka miałam świadomość czym jest photoblog - ba, sama takiego miałam, ale z czasem skasowałam tam konto. Jakież było moje zaskoczenie gdy w wakacje 2012 roku dowiedziałam się, że ten portal nie dość że działa, to jeszcze jak prężnie i tworzy swego rodzaju społeczność, która jak każda inna, ma swoich królów/królowe i poddanych. W moim świecie królem bądź królową był Obama, Putin, Eminem, Rihanna, Beyonce lub Meryl Streep. Poddanymi - ci, którzy tymi królami nie są, a tylko obserwują poczynania swoich "władców". Okazało się, że w świecie internetu działa bardzo podobny schemat, jednak tutaj to nie wybitny muzyk, aktor bądź polityk są w centrum uwagi. Tutaj gwiazdą jest jakaś tam dziewczyna, z jakiejś tam Anglii, która ma czapkę jak 50000 innych osób na świecie. Okazało się, że potrafi mieć kilka tysięcy lajków bądź komentarzy pod zdjęciem z durną miną, okazało się, że może mieć swoją amię, która zasypie Cię falą hejtów w przypadku krytyki. Okazało się, że ten świat jest tak wielki, że starczy miejsca dla każdego i każdy może cieszyć się aprobatą u szerszej lub węższej publiki.

Musiało minąć kilka miesięcy dopóki nie nauczyłam się poruszać po tylko kilku portalach społecznościowych i by zrozumieć pewnie schematy i zachowania. Gdy byłam małą dziewczynką, taką chodzącą jeszcze do podstawówki, często w mojej głowie rozbrzmiewało pytanie "wolałabyś być najgłupsza z najmądrzejszych czy najmądrzejsza z najgłupszych?" i o ile w życiu bycie w gronie najmądrzejszych jest w cenie, o tyle w świecie internetu działa to w drugą stronę - to głupota i (nie bójmy się użyć tego słowa) debilizm jest w cenie.

Kiedyś gwiazdą internetu był Luntek, (nie wiem czy była to wina mojego pokolenia) ale raczej za swoje filmiki był gnębiony lub wyśmiewany. Mimo to ludzie oglądali go. Głównie dla rozrywki, bo takie jest chyba główne założenie internetu, ale zdarzały się fanki, które zapewne sikały w majtki, mijając go na ulicy. Teraz tych gwiazd jest jeszcze więcej, tak samo jak fanek sikających na ulicy, które są w stanie ze sobą pobić przez kłótnie o swojego internetowego idola. I nie zrozumcie mnie źle - nie ma w tym nic złego, ale sama postrzegam takowe zachowania jako swego rodzaju degrengoladę, bo niejednokrotnie kreacja gwiazd z internetu jest kreacją" na debila" lub po prostu tylko...kreacją.

I teraz pojawia się pytanie - czy ci ludzie tacy są, czy może ich działania są przemyślanym planem biznesowym i wiedzą co i jak ugryźć.
Przykładem genialnego wręcz podejścia do grona dzieciaków jest fejm nad fejmy Łukasz, który najpierw zdobył kilka tysięcy fanów na fb poprzez spamowanie swoim własnym FP, a potem skrytykowaniem najistotniejszych dla pewnej części internetu 'gwiazd'.  Efektem tego są setki tysięcy fanów, obserwatorów i zapewne dolarów na koncie.

Pływałam po tym internecie i pływałam i do tej pory jednak nie jestem w stanie zrozumieć kilku rzeczy.
Jedną z nich jest to, dlaczego dziewczyna, która nie umie śpiewać, ma tysiące fanek i fanów i nawet wydaje płytę? Jak to się stało, że dziesiątki lepiej śpiewających dziewczyn w czeluściach tego internetu są niezauważone, podczas kiedy ktoś, kto naprawdę nie jest orłem z tej dziedziny, może skakać do wody w telewizji i być nazywanym celebrytą? Bo co? Bo ma różowe włosy?
Swoją drogą temat włosów to bardzo interesująca sprawa, bo mamy przecież teraz do czynienia z vlogerką, której 90% komentarzy to "ale masz piękne włosy, skąd toner?". Tak poważnie, o co wam chodzi z tymi włosami, bo albo mamy populacje przyszłych fryzjerów, albo macie na bani.

Jak już jestem przy piosenkarzach to muszę zaznaczyć, że jako Polacy jesteśmy strasznie biedni jeśli chodzi o posiadanie czegoś "naszego". Wszystko musi być w pewien sposób skopiowane z zachodu, bo przecież Polska jest taka niefajna, za to Stany Zjednoczone są takie super, a skoro w USA na youtube wylansował się Justin Bieber, to my musieliśmy mieć naszego polskiego Justina. Pojawił się jeden ciepły chłopiec, który przez lata epatował swoją homoseksualną orientacją w internecie, jednak w momencie gdy popularność sprawiła, że pojawiła się jedna i druga płyta, uznał, że lepiej będzie społeczeństwu wmówić, że tego nie było, bo przecież PR na Justina musi działać i trzeba być gwiazdą 12-latek, które wyobrażają sobie, że kiedyś będzie ich mężem. No cóż dziewczyny, nie będzie. Swoją drogą, byłam kiedyś świadkiem jak jakiś znajomy (lub obecny chłopak - nie pamiętam) naszego Justina napisał mojej byłej sympatii, żeby przestała uświadamiać naród, że pan piosenkarz jest gejem, gdyż większość jego fanek wyobraża sobie go na białym koniu z różą w buzi. Ja rozumiem siedzenie w szafie i ukrywanie się, jednak świadome robienie dzieci w konia (niefortunne porównanie, biorąc pod uwagę jego RZEKOME upodobania) uważam za odrobinę niesmaczne, tym bardziej, że posiadając taką moc wśród młodych ludzi, naprawdę ten człowiek mógłby zrobić coś dobrego dla tego kraju i istotnie popchnąć go w stronę zachodu, nie tylko poprzez kopiowanie amerykańskich schematów marketingowych.

Kolejnym zjawiskiem jakiego absolutnie nie rozumiem jest uwielbianie kogoś za to co posiada bardziej, niż to za to kim jest. Popatrzmy chociażby na podobno najpopularniejszą Polkę na insta, która nie pokazała swojej twarzy. Wartości, które reprezentuje, można śmiało zamknąć w sparafrazowanym zdaniu dotyczącym psów ze schroniska, jakoby te były gorsze od tych rodowodowych tylko i wyłącznie dlatego, że są kundlami. No cóż, odważne zdanie i jeżeli faktycznie ta osoba posiada taką opinię to to tylko i wyłącznie jej sprawa, ale na każdym kroku zaznaczanie, że pieniądze i bogactwo to wartość sama w sobie, jest (przynajmniej dla mnie) groteskowe, biorąc pod uwagę, że jedyny hajs jaki ta panna ma, pochodzi od rodziców. Obiło mi się co prawda o uszy, że ostatnio rozsiewa po portalach społecznościowych linki do doładowań, które naturalnie są najbardziej prymitywnymi subskrypcjami SMS, za które trzeba płacić niemałe sumy, więc może faktycznie zaczyna zarabiać sama na siebie. Szkoda tylko, że w sposób dość kontrowersyjny, bo oszukiwanie dzieciaków na kilka złotych jest raczej prymitywne.

Najbardziej w internecie bolą nie 'idole' i ich poczynania, ale właśnie gromada tępo wpatrzonych w nich dzieciaków, które bezkrytycznie podchodzą do wszystkiego co robią. Myślę, że sekty mają bardzo podobny system wartości i schematy działania. Potwierdziło się to zresztą po moim rozstaniu z 'idolem' internetu i dosłownie w kilka dni (max tygodni) ewoluowałam z najukochańszej i najcudowniejszej Klaudii w "pojebaną idiotkę, debilkę bez inteligencji". A wszystko dlatego, że nie byłam już częścią image'u mojej byłej sympatii. No cóż - moda się zmienia, ale to właśnie ta głupota oraz hipokryzja boli najbardziej. Nie wstyd wam srać do kogoś dwa lata jaki to jest wspaniały i cudowny, a tylko przez to, że nie jest już częścią waszego idola, staje się dla was bezwartościowym śmieciem? Mówiono mi potem, że to dlatego, bo się zmieniłam - no cóż, każdy się zmienia i zapewniam, że w ciągu tych całych dwóch lat nie raz i nie dwa się ZMIENIŁAM, bo to mniej więcej po roku mojego egzystowania w internecie wpadłam w solidną depresję. Wtedy jednak ta zmiana nikomu nie przeszkadzała, a to tylko dlatego, bo nigdy nie obchodziło nikogo to, że czy ja przechodzę jakąś metamorfozę, czy nie. Chodziło tylko i wyłącznie o sytuację i moje relacje. Problem polega jednak na tym, że wszyscy doskonale wiedzą, jak śmieszne jest hasło "nie lubię cię, bo ona już cię nie lubi", więc zmianę sytuacji, nazywano zmianą mojej osoby. Smutne.

Niestety tak właśnie działa internet, a raczej ta internetowa sława - nikt nie gromadzi tak wielu kretynów w jednym miejscu, jak internetowy fejm, blogerka, lub youtuber. I pytanie tylko kto jest większym debilem - gwiazdka rozbijająca sobie jajko na głowie, tylko po to, by zdobyć kolejnych debili, czy stado bezmózgich dzieciaków, które to doceniają i zakochują się w tej osobie.

Ja posiadam gromadkę was i jestem z tego dumna, bo co odróżnia was od innych to to, że nie jesteście ślepo zapatrzeni we mnie i to co robię. Wielokrotnie pisaliście mi, że z czymś przesadziłam, że powinnam przestać, że to lub to nie było na miejscu. Nie wyobrażam sobie sytuacji, by traktować kiedykolwiek kogokolwiek w taki sposób jak ja byłam przez długie miesiące traktowana i byście bezczynnie na to patrzyli i temu przyklaskiwali. Są zachowania godne i niegodne, ale nie wszystko da się przykryć pod hasłem "suka". Zdarza się, że kreacja suki przekracza granicę dobrego smaku i to właśnie od waszej reakcji wielokrotnie zależy jak dalej potoczy się ewentualna dyskusja. Cieszę się, że nie mam kretynek, które na moje zachowanie bez jakiejkolwiek klasy, zareagują wiwatem i fanfarami. Cieszę się z tego najbardziej, chociaż przyznaję - czasem się na was złościłam. Nikt z nas nie jest idealny i ja też wielokrotnie zachowywałam się tak, że na chwilę obecną się tego wstydzę. Na tym jednak polega życie, w którym przechodzimy różne etapy, a skoro ktoś mnie polubił za mój charakter, to moje ewentualne gorsze dni nie mają prawa tego zmienić. Byłam przez pewien czas osobą, do której (za sprawą mojej wcześniej wspomnianej byłej sympatii) bezmyślnie pisano KOCHAM CIĘ, POZDRÓW KOTKI, a jestem teraz ja - sama sobie i mam was nieporównywalnie mniej, ale zdecydowanie lepiej. Nie zawsze ilość jest lepsza niż jakość i chociaż w internecie liczy się właśnie ilość, a jakość dostrzegana jest dopiero wtedy gdy osiągnięto pewną liczbę. Na szczęście dla mnie jakość zawsze będzie ważniejsza niż ilość fanów na fb, bo wolę mieć 3000 czytelników na pewnym poziomie, niż 30 000 cyferek, które jedyne co mogłyby mi napisać to jak bardzo ładnie wyszłam na zdjęciu lub gdzie kupiłam buty. Podsumowując - jeżeli jesteś kimś, kto jedyne co jest w stanie wydusić to to, że jestem piękna, proszę - wyjdź. Zdanie można zdecydowanie bardziej rozbudować, a skoro pragnę na moim blogu prezentować pewien poziom, tego samego oczekuję od moich obserwatorów. Nie chcę być blogerką z zaślepionymi fankami, chcę prowadzić bloga i podejmować dyskusję z osobami, które poświęcają swój czas na niego i (mam nadzieję) nie żałują.



PS: oczywiście znajdują się w internecie naprawdę fantastyczne osobowości, które nie zarabiają na debilizmie, ale na swoich pasjach lub profesjonalnej wiedzy, ale o nich - innym razem.

Bluza Team Paris - Sheinside >gdy klikasz, umiera jeden debil<
Spodnie w palemki - Sheinside >gdy klikasz, umiera jeden debil<
Kurtka w kwiatki - Sheinside  >gdy klikasz, umiera jeden debil<






(wbrew powszechnej opinii nie dłubię tu w nosie, ale w sumie tak wygląda, więc dodaję to zdjęcie, by fani photoshopa mieli co robić - kocham wasze pracę i przeróbki, liczę na sporą kreatywność ;) )












Jeżeli podoba wam się to co robię - zapraszam was wszystkich na mojego snapa oraz instagrama



Do napisania tej notki skłoniły mnie przemyślenia dotyczącego tego bloga, a raczej tego do czego on zmierza. Siedziałam i myślałam, myślałam i siedziałam i jedyną sensowną myślą było to, że no cóż - kiedyś historie z mojego dzieciństwa się skończą, a nie będę opowiadać o tym jak jadłam kisiel i się ubabrałam.



Gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, lat 5, może 7, bardzo lubowałam się we wszelkich atrybutach kobiecego outfit'u. Najbardziej kręciły mnie buty na obcasach mojej mamy - im wyższe tym lepsze, z kosmetyczki za to wybierałam najczęściej szminkę. Nie ma w tym nic dziwnego - większość małych dziewczynek chce się malować i zachowywać jak damy. Ewolucja w stronę damy jak widać mi nie wyszła i obecnie bardziej od szpilek i cieni do powiek, wolę luźne spodnie, a nic mnie tak nie cieszy jak soczyste beknięcie po twister box'ie z kfc. Nie zmienia to jednak faktu, że zdarzało mi się wielokrotnie przebierać za księżniczki czy aniołki, a każdy karnawał był najważniejszym wydarzeniem w moim roku kalendarzowym. Nigdy nie zapomnę mojego stroju aniołka i skrzydeł, którym mój ojciec poświęcił całe życie (tak mi się wydaję, że to był tata, chociaż znając moją mamę, ona też swoje dołożyła - o ile oczywiście nie była pojedynczym twórcą - tak czy siak, moi współtwórcy stworzyli lamborghini galardo w kategorii strojów karnawałowych).  Skrzydła były niewiele mniejsze ode mnie - przynajmniej tak to pamiętam. Zostały wycięte z tektury, na którą nałożono masę kleju i......setki tysięcy frędzelków z bibuły. Miałam pierzaste skrzydła, dokładnie takie jakie wyobrażałam sobie zasypiając i odmawiając pacierz "Aniele Boży stróżu mój". Mój główny atrybut bycia aniołkiem umocowany był na gumkach, które założyłam na ramiona jak zwykły plecak, by potem bawić się (w stylu "jakby jutra miało nie być") na przedszkolnym karnawale.
Mniej więcej w czasie moich pierwszych modowych zapędów, dokształcałam się w dziedzinie kosmetyków i ich funkcji. Jeśli mam być szczera to do dziś żałuję, że nie mam starszej siostry, która mogłaby mi pokazać co do czego służy. Myślę, że był czas, w którym obwiniałam moich rodziców o to, że wyrosłam na chłopczycę, bo być może gdybym obok starszego brata miała jeszcze siostrę, to więcej czasu przeznaczałabym na pielęgnowaniu swojej urody, niż na Fatality w Mortal Combat (umiałam grać tylko Sub-Zero). Stało się niestety tak, a nie inaczej i wszelkie typowo kobiece zachowania musiałam pielęgnować w sobie sama, czasami doglądając mojej zawsze ładnie ubranej i wymalowanej matki. Podglądałam ją podczas porannych makijaży i podziwiałam z jaką łatwością przychodzi jej pomalowanie ust szminką.
Podczas jednych ferii, bądź wakacji w Kościelisku, do którego jeździliśmy wielokrotnie z rodziną, wpadłam na pomysł, że to jest właśnie ten dzień, w którym ujawnię moje talenty z dziedziny wizażu i stylizacji. Weszłam do łazienki i sięgnęłam po kosmetyczkę mojej mamy, z której wyciągnęłam niemal każde możliwe narzędzie i zaczęłam działać. Szminka, róż do policzków, cienie do powiek - malowałam się z takim impetem, że absolutnie nie zwracałam uwagi na to, że cień do powiek ląduje na brwiach, a szminką DELIKATNIE wyjechałam poza usta, tak że moja broda zmieniła swój kolor na czerwony. Uznałam, że na pewno każdemu zdarzają się takie błędy i wszystko poprawię po skończonej pracy. Zmieniłam zdanie gdy spojrzałam w lustro i uznałam, że nic z tym niestety nie da się zrobić i przeżyłam pierwszy w moim życiu atak paniki. Bałam się, że mama będzie zła, że może się brzydko pomalowałam (jako dziecko nie miałam się za bardzo czym stresować, więc znajdowałam sobie absurdalne powody do płaczu) i zaczęłam zacierać ślady. Niestety pod zimną wodą szminka schodzi bardzo słabo, nie wspominając już o cieniach i różu do policzków. Wszystko się rozmazało, a ja wyglądałam jak klaun i płakałam jeszcze bardziej. Przypomniało mi się jednak, że mama zawsze zmywa makijaż jakimś specyfikiem do tego stworzonym, ale za cholerę nie wiedziałam jak to wygląda. Postanowiłam otworzyć wszystkie podejrzanie wyglądające fiolki, tak by po zapachu poznać, który to może być kosmetyk. W końcu rozpoznałam pewien zapach, lubiłam go, chociaż był ostry i dzisiaj raczej określa się go mianem smrodu, niż przyjemnej woni - tak czy inaczej, użyłam ZMYWACZA DO PAZNOKCI. Wylałam go na wacik, niczym profesjonalistka i zaczęłam zmywać sobie usta, policzki i oczy..... Oczy niestety schodziły najtrudniej więc kilka kropel poleciało bezpośrednio na powieki i zaczęłam trzeć. Makijaż nadal nie schodził, a oczy zaczęły mnie piec. Rozpłakałam się jeszcze bardziej, ale by ukryć ślady zbrodni wszystko schowałam na swoje miejsce. Szybko wybiegłam z łazienki i schowałam się w szafie, bo uważałam, że wyglądam tak tragicznie, że nikt mnie nie może zobaczyć - a zwłaszcza moja mama! W końcu opuściłam moją szafę, bo zorientowałam się, że przecież od powietrza makijaż mi się nie zmyje, poza tym odrobinę zgłodniałam. Moja mama zobaczyła mnie taką rozmazaną i zaryczaną, ale ku mojemu zdziwieniu schyliła się do mnie z uśmiechem i zapytała "malowałaś się kochanie?". Powiedziałam, że tak, ale że mi nie wyszło, ta jednak w ogóle się tym nie przejęła i dalej uśmiechała się od ucha do ucha. Zmieniło się to, gdy weszła do łazienki i poczuła ostry zapach zmywacza do paznokci. Zapytała mnie co z tym zrobiłam to powiedziałam zgodnie z prawdą, że zmywałam tym oczy.

I wtedy nastał armagedon.

Biegała to tu, to tam, że przecież mogę stracić wzrok. Zaangażowała się w to też moja ciocia Marysia, która wspólnie z moją mamą zaczęła przemywać mi oczy i robić okłady z ogórków. No cóż - chciałam być wizażystką, a skończyłam w domowym spa, słuchając jaką to głupotę popełniłam.



Jeśli mam być szczera - wiele w kwestii mojej wiedzy dotyczącej urody się nie zmieniło. Wiem do czego służy zmywacz do paznokci, wiem co to peeling albo balsam do ciała. Posiadam również podstawową wiedzę z zakresu najpotrzebniejszych zabiegów kosmetycznych, ale niestety nie jest ona na tyle podstawowa, bym była w stanie chociażby pomalować sobie paznokcie lub wyregulować brwi. No cóż - jestem kaleką i wyręczam się profesjonalistami, ale nadal pozostaje w tej bardzo podstawowej wersji kobiecości (zwał jak zwał). Nigdy nie byłam na żadnym zabiegu upiększającym, a paznokcie hybrydowe widoczne u mnie na przełomie grudnia i stycznia były dla mnie naprawdę poważną ekstrawagancją. Postanowiłam jednak, że spróbuję chociaż trochę zaznajomić się z byciem kobietą przez duże K i możecie się spodziewać wpisów z relacją oraz nagrań z realizacji moich działań. W najbliższych tygodniach i miesiącach możecie spodziewać się vloga, w którym próbuję sobie przykleić rzęsy, namalować kreski, lub chociażby video-relacja z depilacji woskiem (brazylijskie bikini boli, prawda?). Wspierać będę się licznymi grouponami, które nie będą mnie aż tak obciążać finansowo, jednak dadzą pogląd na to jak to jest być damą i odpowiedzą na pytanie - czy warto. Bardzo proszę was, abyście w komentarzach tu lub na fb wpisywali pomysły zabiegów jakie muszę przeprowadzić, spróbować, albo co chcielibyście zobaczyć na chłopczycy.

PS: wiem, że was poniesie fantazja, więc błagam - bez botoksów.





W marcu postanowiłam zrobić coś na co nigdy nie starczyło mi odwagi, czasu ani - co najważniejsze - chęci. Postanowiłam przeżyć miesiąc bez mięsa, co nie było dla mnie łatwe i potwierdzą to wszystkie osoby, które kiedykolwiek spędziły ze mną odrobinę więcej czasu i spróbowały moich steków lub burgerów.

Wielokrotnie napotykałam na swojej drodze osoby wege - zdarzało się, że byli to obrońcy zwierząt i nie jedli mięsa ze względu na swój światopogląd, zdarzały się też takie, które mówiły wprost, że mięso im nie smakuje. I jednym i drugim mogłabym bez trudu odbić piłeczkę, jednak ci mówiący, że nie jedzą mięsa, bo im nie smakuje najczęściej nigdy nie mieli do czynienia z dobrze przyrządzonym stekiem wołowym lub odpowiednio upieczonym indykiem. Należę do tych osób, które uważają, że człowiek jest w stanie zjeść wszystko pod warunkiem, że mu się to dobrze przygotuje i apetycznie poda - nawet jeżeli miałyby to być bycze jaja w sosie z krowich jelit. 
Zdarzało mi się także spotykać z osobami, które wolały kotlety sojowe zamiast tych schabowych i próbowały wcielać w mój jadłospis produkty wegetariańskie - wychodziło im to mizernie, mi natomiast wprowadzenie w ich jadłospis przygotowanej przeze mnie karkówki lub domowej roboty burgera, nie sprawiło wielkich trudności. No cóż - podobno umiem gotować i o ile mi się tylko chcę, potrafię zrobić naprawdę dobry posiłek.



Marcowe wyzwanie było przede wszystkim zmianą nastawienia. Musiałam pamiętać przez pierwsze dni, że przecież nie jem mięsa, więc kanapka z szynką na śniadanie nie wchodzi w grę. Zadanie miałam o tyle utrudnione, że osoby z mojego najbliższego otoczenia nadal pożywiały się głównie mięsem, chociaż jeżeli już gotowałam to nie narzekali, powiedziałabym nawet, że jedli aż się uszy trzęsły! Co więcej - mi również smakowało, do tego stopnia, że zaczęłam poważnie rozważać moje definitywne przejście na wegetarianizm, bo poza niezwykłymi kombinacjami potraw, które wywoływały fantastyczne odczucia smakowe, dużo lepiej się czułam i bynajmniej nie chodzi tutaj o moją wagę, ale o ogólne samopoczucie. Bardzo szybko zauważyłam, że podczas diety bezmięsnej znacznie lepiej się wysypiałam, miałam więcej energii oraz czułam się zdecydowanie lżej po posiłku. Moja rodzina od lat stosuje dietę dopasowaną do grupy krwi - okazała się ona zbawienna dla mojego ojca, który po zawale zmienił swój tryb życia i jest teraz młodym bogiem, dlatego być może wpływ na moje samopoczucie miała właśnie moja krew, a jest nią A RH+. Według tej ideologii, osoby z a rh+ praktycznie nie powinny spożywać posiłków mięsnych - najzwyczajniej w świecie gorzej je trawią.

Wybór przepisów

Kiedyś żyłam w przeświadczeniu, że obiad bez mięsa to nie obiad, dlatego najważniejszym elementem rozpoczęcia zmiany stylu jedzenia było znalezienie kilku(nastu) przepisów obiadowych, które nie dość, że zawierają produkty warzywne jakie lubię, ale też takie, którymi się najzwyczajniej w świecie najem. Kiedyś wegetarianizm kojarzył mi się z jedzeniem sałatek i przegryzaniem sałaty pomidorem, Teraz wiedziałam o tym odrobinę więcej, jednak nadal musiałam poszukać najciekawszych pomysłów i apetycznych przepisów, które sprawią, że najem się do syta. Trafiłam na kilka stron - puszka.pl, zwegowani.pl i kilka blogów, poświęconych dietom roślinnym. Potrafiłam bez trudu wymyślić śniadanie, które było nie dość, że apetyczne to jeszcze pełnowartościowe. Udało mi się wyselekcjonować kilka dań, które zaplanowałam ugotować i przyznam szczerze, że kilka z nich na stałe zagości w moim menu. 

Lazania wegetariańska

Wybór odpowiedniego przepisu był trudny - nigdy wcześniej nie robiłam lazanii, więc sugerowałam się zdjęciem, które wydawało mi się najbardziej estetyczne. W ciągu miesiąca wegetariańskiego udało mi się przyrządzić ją trzy razy i za każdym razem delikatnie modyfikowałam przepis, tak by był nie tyle dobry, ale wręcz idealny - przynajmniej dla mnie i taką wersję wam przedstawię.



Składniki:
  • 1 bakłażan
  • 2 średnie cukinie 
  • 2 puszki lub kartoniki krojonych pomidorów
  • 2 papryki
  • 1 marchewka
  • kilka pieczarek
  • 1 cebula
  • 3 łodygi bazylii
  • 12 płatów Lasagne
  • 2-3 kulki Mozzarelli
  • 400 g sera Cheddar
  • 1-2 papryczki chili lub habanero
  • sól i świeżo zmielony pieprz
  • oliwa
Przygotowanie

Warzywa należy umyć i osuszyć. Bakłażana pokroić wzdłuż (cienko!) i posolić i odstawiać na kilka minut żeby odsączyć toksyczne soki jakie się w nim znajdują (tego dowiedziałam się z jakiegoś odcinka Magdy G.) Cukinie i pieczarki pokroić na plasterki, papryki i cebulę w kosteczkę. Marchewkę zetrzeć na tarce. 
Na patelni podgrzewamy oliwę i dodajemy cebulę, startą marchewkę, papryki i pieczarki. Wszystko smażymy kilka minut, tak by cebula się zeszkliła, a inne warzywa zmiękły. Dodajemy krojone pomidory i przyprawiamy solą, pieprzem, bazylią i innymi przyprawami jeżeli mamy na nie ochotę (ja gustuję w ostrej papryce, bazylii, oregano bądź ziołach prowansalskich). Wszystko smażymy/dusimy kilkanaście minut co jakiś czas mieszając. Ważne, żeby sos wam smakował - jeżeli nie będzie wam smakował z patelni to sama lazania nie będzie najlepsza. 
Na drugiej patelni smażymy plastry cukinii oraz bakłażana. 
Warto mieć już pokrojoną mozzarelle i starty ser cheddar, by samo konstruowanie lazanii przebiegało w miarę szybko.
Do osolonej wody dodajemy dość sporo oliwy, tak by zanurzane płaty lazanii nam się nie sklejały. Gdy woda się już zagotuje możemy wrzucać płaty lazanii - ja wrzucałam po dwa lub trzy i gotowałam je na półmiękko - wystarczy zobaczyć jak długo producent makaronu zaleca gotować makaron i podzielić ten czas przez pół ;). 
Wyciągamy płaty ostrożnie i dajemy na talerzyk żeby troszkę się odsączyły z wody - potem układamy je w naczyniu żaroodpornym, tak by zajęły całą powierzchnię podstawy (w tym miejscu chciałabym podziękować mojemu nauczycielowi matematyki z czasów liceum - Panie Robercie, dziękuję za trud włożony w nauczanie mnie tej trudnej dziedziny, zapamiętałam co to pole powierzchni oraz podstawa). Makaron smarujemy sosem (ja robiłam to dość obficie, tak by nie było za dużo prześwitów do makaronu. Układamy teraz plastry cukinii oraz bakłażana, a całość przykrywamy startym serem cheddar i kilkoma plastrami mozzarelli. Między mozzarelle warto położyć listki bazylii ;). Całość przykrywamy kolejnymi płatami lazanii (które się w tym czasie gotowały ;)) i powtarzamy czynność do wyczerpania zapasów. Ostatnią warstwę makaronu przykrywamy tylko serem cheddar, mozzarellą i bazylią. Można dać tam też kilka plastrów papryczki habanero, ale wtedy lazania będzie bardzo pikantna. 
Naczynie żaroodporne wkładamy do piekarnika rozgrzanego na 180 stopni i pieczemy około 20 minut.


Cukiniowe placuszki z suszonymi pomidorami


1 cukinia
kilka ugotowanych ziemniaków
2 jajka
pół szklanki mąki
pół szklanki bułki tartej
3 ząbki czosnku
kilka suszonych pomidorów
zioła prowansalskie
ostra papryka
sól
pieprz
oliwa

Cukinie ścieramy na tarce, najlepiej na jak największych oczkach, czosnek albo siekamy, albo korzystamy z wyciskarki do czosnku (jakkolwiek to się nazywa). Ugotowane ziemniaki zgniatamy widelcem i dodajemy do cukinii i czosnku. Dodajemy jajka i posiekane suszone pomidory. Przyprawiamy solą, pieprzem, papryką i ziołami prowansalskimi. Dodajemy mąkę i bułkę tartą, a gdy całość zmieszamy i będzie mieć w miarę gęstą konsystencję, formujemy z naszej 'papki' kotleciki i wrzucamy na rozgrzaną patelnię, wcześniej skropioną oliwą. Jeżeli papka nie jest wystarczająco gęsta - dodajcie troszkę mąki lub bułki tartej. 

Kotleciki z farszu z ruskich pierogów

Przepisów na farsz na ruskie pierogi jest chyba tyle ile gospodyń w Polsce - warto więc zapytać babci lub mamy, jakich proporcji używa, bo zapewne ten właśnie farsz będzie nam najbardziej smakował.
Ja lubię farsz z dużą ilością cebuli, z przewagą ziemniaków i zazwyczaj robię go na smak i nie korzystam z takiej lub innej ilości ziemniaków czy sera. Przed przygotowaniem jednak, zawsze pod ręką mam:

0,5 kg twarogu półtłustego
1 kg ziemniaków
2-3 duże cebule
sól
pieprz


Cebule siekamy na kostkę i smażymy na oliwie. Zawsze podczas smażenia sole ją odrobinę, by puściła soki. Ugotowane ziemniaki przepuszczamy przez praskę (jeśli mamy, ja nie mam, więc ugniatam je na wszystkie możliwe sposoby, tak by wyszła papka*), dodajemy sera i cebule. Całość mieszamy tak, by składniki się połączyły. Całość doprawiamy do smaku - nie żałujcie pieprzu ani soli - przynajmniej na początku ;) Zanim całość będzie doprawiona minie kilka chwil, a wy pewnie najecie się samym farszem, bo naturalnie trzeba spróbować kilka razy, czy smak nam odpowiada. Gdy już tak jest do miseczki wbijamy jajko lub dwa - zależy ile kotlecików chcemy przygotować. Formujemy z farszu kotlety i moczymy w jajku z obu stron. Obtaczamy w bułce tartej i wrzucamy na rozgrzaną patelnie. Kotlety obracamy delikatnie, żeby się nie rozbiły, po kilku rozwalonych kotlecikach nabierzecie wprawy ;)

Tiramisu bez kawy

kakao
likier amaretto lub whiskey
8 żółtek
8 łyżek cukru
500 g serka mascarpone
250 g biszkoptów



Zamiast kawy, używam kakao, ponieważ pierwsze tiramisu robiłam dla osoby, której właśnie smak kawy nie odpowiadał. Wiadomo, że nie jest to klasyczne tiramisu i wiele osób mogłoby się obrazić nazywaniem mojego deseru, deserem Tiramisu, ale uważam, że warto mieć jakąś alternatywę ;)
Do kubka wsypujemy około dwie łyżeczki kakao i zalewamy wrzątkiem. Dodajemy odrobinę alkoholu - ja dodaję jeden kieliszek do 250ml zaparzonego kakao. Warto ostudzić naszą mieszankę, tak by łatwiej było nam później maczać w niej biszkopty. 
Żółtka oddzielamy od białek, białka wyrzucamy, a do żółtek dodajemy cukier. Ubijamy mikserem dość długo - ma wyjść puszysta i gęsta masa. W drugiej misce miksujemy serek mascarpone - robimy to około 3 minut i stopniowo dodajemy ubitą z żółtek i cukru masę. Całość miksujemy aż masa będzie bardzo puszysta i jednolita. Biszkopty maczamy w misce, do której wcześniej nalaliśmy kakao i układamy w naczyniu. Na ułożone biszkopty wylewamy masę z serka i korzystając z sitka, posypujemy kakao. Na posypaną masę z serka układamy kolejne biszkopty i wszystkie czynności powtarzamy do wykorzystania składników. Ostatnią warstwą ma być krem.
Naczynie wstawiamy do lodówki na około 3 godziny, chociaż ja wolę jeść tiramisu dopiero następnego dnia. 

Smacznego!





Wnioski

Tak jak wcześniej wspomniałam - po jedzeniu rzeczy tylko wegetariańskich czułam się zdecydowanie lepiej. Zaczęłam wierzyć, że w istocie warzywa to zdrowie. Było mi jednak przykro, że znalezienie restauracji z menu bezmięsnym jest niebywale trudne, o dowozie jedzenia nie wspominając. Bardzo zasmakował mi falafel w sami-am-am (ul. Wawrzyńca w Krakowie), ale nadal uważam, że wegetarianie mają znacznie utrudnione zadanie jeśli chodzi o zamawianie jedzenia np. podczas imprez. Każde wyjście na miasto wiązało się z dokładnym przemyśleniem gdzie mogę zjeść, bo nie oszukujmy się - niemal każda knajpa ma w menu coś wege, ale jest to bardzo okrojony wybór, jeżeli chcemy zjeść coś bardziej wymyślnego niż sałatka grecka. Wielokrotnie powtarzały się pytania, czy zamierzam przejść na wegetarianizm - kiedyś być może tak, ale tylko w momencie gdy pozwoli mi na to więcej czasu, bo przy obecnym trybie życia niestety nie mam jak przygotowywać sobie codziennie pełnowartościowych posiłków, jednak zdecydowanie wprowadzę do swojego menu potrawy wegetariańskie, bo nie dość, że są zdrowe, to jeszcze przepyszne i bez trudu potrafią zastąpić mięso. Walory smakowe potraw jakie jadałam były zdecydowanie barwniejsze niż w przypadku wołowiny czy też kurczaka i właśnie to najbardziej polubiłam. Zachęcam was wszystkich do spróbowania jedzenia rzeczy bezmięsnych przez miesiąc, jest to pewnego rodzaju przygoda dla osób, które kochają kebaba lub kotleta schabowego, ale na pewno wywrze to na was wrażenie.